Są takie smaki, które kojarzą się z beztroską, ciepłem i prostotą. Dla mnie jednym z nich jest słodycz kukurydzy. Zawsze wnosi ze sobą nutę radości, ale to właśnie w formie aksamitnej, rozgrzewającej zupy pokazuje całe swoje kremowe oblicze i staje się kwintesencją komfortowego jedzenia.
Co ciekawe, moją pierwszą prawdziwą zupę kukurydzianą zjadłem dopiero kilka lat temu. Pamiętam, jak z czystej ciekawości zamówiliśmy kiedyś zupę kukurydzianą z krabem z pobliskiego chińskiego takeaway, Dragon Inn. Ten smak, choć zupełnie inny od tego, co znałem wcześniej, bardzo nas wtedy zafascynował i polubiliśmy ją na tyle, że często gościła na naszym stole, zanim jeszcze na dobre rozkręciliśmy się z własnym, domowym gotowaniem i eksperymentowaniem z różnymi wersjami.
Dziś chcę Wam przedstawić inną odsłonę tej zupy – moją własną, domową interpretację, która jest bardziej kremowa, bez owoców morza i, prawdę mówiąc, znacznie bliższa stylem do sycących, amerykańskich "corn chowders" niż do tamtej pierwszej, azjatyckiej wersji, którą tak polubiliśmy. To dowód na to, że z kilku prostych składników, z kukurydzą w roli głównej, można wyczarować danie, które zachwyci całą rodzinę i przywoła miłe wspomnienia, a może nawet zainspiruje do własnych kulinarnych podróży.
Jest idealna na chłodniejsze dni, kiedy pragniemy czegoś, co nas otuli i poprawi nastrój, ale równie dobrze sprawdzi się jako lekki lunch. To jak słoneczny promień zamknięty w misce, gotowy, by rozjaśnić każdy dzień.