Krupnik, obok niedzielnego rosołu, to absolutny filar polskiej kuchni. Jednak muszę się Wam do czegoś przyznać – nasza przyjaźń nie zaczęła się od pierwszego wejrzenia. Przez długie lata byłem, delikatnie mówiąc, antyfanem kaszy. Kojarzyła mi się z bezkształtną, nudną breją ze szkolnej stołówki i unikałem jej jak ognia. I pewnie trwałbym w tym uporze do dziś, gdyby nie anielska cierpliwość mojej żony. To ona przez lata pokazywała mi, że kasza ma tysiąc twarzy, i to właśnie krupnik w jej wykonaniu ostatecznie przełamał lody. Odkryłem, że idealnie ugotowane ziarna jęczmienia w esencjonalnym, gorącym bulionie to coś absolutnie wspaniałego.
Dziś, paradoksalnie, to ja jestem w domu największym orędownikiem krupniku i gotuję go z prawdziwą pasją, wracając do smaków, które pamiętam z domu rodzinnego – zapachu gotującego się wywaru z warzywami, który wypełniał całą kuchnię. Ta zupa ma fascynującą historię i głębokie miejsce w naszej tradycji. W niektórych domach wierzono nawet, że podanie krupniku w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia przynosi szczęście i pomyślność na cały nadchodzący rok.
Choć składniki są proste, przygotowanie prawdziwego, domowego krupniku to mały rytuał. Potrzeba na niego czasu i cierpliwości. Kluczem jest powolne gotowanie, pozwalające wszystkim smakom – z mięsa, warzyw i kaszy – w pełni się połączyć i przeniknąć. To właśnie ten powolny proces sprawia, że zupa nabiera głębi i charakteru.
W naszym domu krupnik to zupa do zadań specjalnych. Idealna na przeziębienia, fantastyczna, gdy dzieci wracają wygłodniałe ze szkoły, i niezastąpiona, kiedy po prostu mamy ochotę na coś klasycznego i bezpretensjonalnego. Ten przepis, jest moją ulubioną wersją – delikatną, gotowaną na drobiu, z idealnym balansem i małym sekretem na koniec, który przekona nawet największych sceptyków kaszy. Mam nadzieję, że Was też przekona! Zapraszam do wspólnego gotowania!